Trening skokowy Razzle d'Cinncinati
Landka zaparkowałem na podjeździe domu, złapałem za torbę z komputerem oraz plik dokumentów, które leżały obok mnie pod fotelem pasażera i wysiadłem z samochodu. Żar lał się z nieba, wyjątkowo nietypowo, a jednak. Klima w aucie robiła swoje i uderzyło we mnie gorące powietrze. Po wejściu do domu znowu zrobiło się przyjemnie chłodno.
Sham jeszcze nie było, z naszej porannej rozmowy wynikało, że dziś pracuje do późna, więc oscylowałem jej przyjazd na godz. 21 z poślizgiem. Jako, że po pracy człowiek musi zjeść coś pożywnego, przygotowałem sobie obiad. A potem kawę, którą zacząłem pić już w drodze do stajni. Przebrany w ciemnobrązowe bryczesy i lnianą koszulkę (która wcale nie pomagała) byłem gotowy stawić czoła wyzwaniu. Oczywiście nie obyło się bez wspaniałego przyjęcia mnie na korytarzu przez tych leni co już pojeździli i się zmęczyli. A na poważnie Sham zadzwoniła do Patrycji jeszcze przed południem żeby dziś oszczędzać konie, bo chyba wyplują płuca w ten upał. Tak więc zaplanowane treningi w większości przebiegły tak, że wierzchowce pohasały na lonży lub na karuzeli. Postanowiłem się nie poddawać, już wcześniej zaplanowałem, że dziś wsiądę na Razzle i trochę popracujemy. Klacz cały czas była nerwowa co niekiedy przekładało się na jazdę po parkurze. Założyłem sztyblety i sztylpy i wyciągnąłem ją z boksu mimo jej średnich chęci. O dziwo była tak rozleniwiona, że chyba tylko udawała, że wszystkie te czynności wykonywane przy niej ją płoszą i denerwują. Pogłaskałem, poklepałem to strachliwe zwierze i z całą eskortą udaliśmy się na hale. Tak na halę, bo tam w porównaniu z każdym innym miejscem była w miarę możliwa temperatura. Założyłem toczek, podciągnąłem popręg i do przodu. Razzle potuptała sobie w miejscu, ale wsiadłem dopiero, gdy uspakajaniu jej wreszcie stanęła w miejscu. Ruszyliśmy dosyć szybkim stępem. Lubię konie mocno do przodu, ale klacz trzeba było odrobinę wyhamowywać, bo rozpędzała się, a nie o to mi chodziło. Tym bardziej, że tempo w jakim szła nie wynikało z niczego innego jak z poddenerwowania. Po dwóch pełnych okrążeniach zwolniła do umiarkowanego tempa i przestała strzelać białkami jak paralityk. Udało się ją nawet nakłonić do opuszczenia głowy i tym samym do rozluźnienia grzbietu. Po tym zebrałem delikatnie wodze, lekkim sygnałem poprosiłem o zatrzymanie się, cofnięcie i ruszenie. Następnie znów zatrzymanie i powoli łydką i wodzą prosiłem, by zgięła łeb najpierw w lewo, a potem w prawo. Z początku bardzo się opierała, także ćwiczenie wykonywaliśmy na parę podejść, ale w końcu zaczęło się udawać i klacz przyciągała pysk do popręgu rozciągając mięśnie szyi. Po niedługim czasie ruszyliśmy kłusem. Razzle odżyła na nowo, czułem jak jej energia buzuje pode mną. Jednak od razu po sygnale do kłusa zablokowałem ją w łydkach i zebrałem mocniej wodze nie dając jej polecieć do przodu. W efekcie klacz pomachała głową, ale podstawiła ją, a ja zająłem się jeszcze zadem. Moja publika składająca się z Anniki, Adriana i Rebbeci z uznaniem przytaknęła głowami, dodatkowo dostałem niezwykły aplauz od stajennych dziewczyn. Razzle to koń Sham, którego sobie ukochała. Ta kobyła ma taki potencjał, że szkoda gadać, ale jej charakter to czasem istne piekło. Jednym słowem myślę, że za takie zebranie tego konia należało mi się 100 buziaków i czteropak Korony.
W międzyczasie na placu dzięki dziewczynom pojawiło się niskie cavaletti, po kole, tak jak prosiłem. Fajna rzecz, ale podeszliśmy do niej dopiero po serii przejść do stępa i ruszeń w kłus, oraz mnóstwa volt i innych rzeczy, dzięki którym upewniłem się, że to jak klacz chodzi to nie przypadek. Wjechaliśmy w cavaletti, spokojnie, ale utrzymywałem impuls. Nie bałem się, że Razzle zgaśnie, ale że nagle coś jej się pomyli i przeskoczy wszystkie drągi na raz. Poszło ładnie, pogratulowałem jej, a ona już coś próbowała przycwaniaczyć. Jednak nie ze mną te numery. Cały czas miałem delikatną rękę, ale jak najstabilniejszą. Wiem jak była jeżdżona wcześniej i twarda ręka tylko pogarszała sprawę. Tak więc szybko ją znów pozbierałem, zmiana kierunku, volta i najazd z drugiej strony. Tym razem obyło się bez żadnych incydentów, dlatego przejechaliśmy je jeszcze kilka razy i polecieliśmy dalej, by znów ćwiczyć przejścia. Dzięki temu koń rozciągał się, robił się bardziej giętki i w późniejszej fazie treningu można było od niego więcej wymagać. Cavaletti zostało podniesione, a my po wykonaniu tej serii udaliśmy się właśnie w jego stronę. Klacz kiedy tylko kątem oka zobaczyła coś wyższego od razu dostała głupawki. Już sobie wyobraziłem jak pojedynczo przeskakuje każdego z drągów. Nie nie nie, jako, że za bardzo się rozbudziła przeszliśmy do stępa i przeszliśmy przez to cavaletti w tym chodzie. Dawałem łydkę, co by nie zapomniała o podnoszeniu nóg i mimo tego, że było odrobinę za szybko to oceniłbym to na całkiem niezłe. Najazd z drugiej strony. Ruszenie kłusem i zbieranie jej na volcie do momentu jak bardzo niezadowolona zwolniła i szła jak w zegareczku, lepiej niż niejeden dresażysta. Ogonem machała tak mocno, że smyrała mnie po plecach. Tak ją pokierowałem na cavaletti, i o matko z córką była fantastyczna. Oczywiście uszy po sobie poskładała i tyłek jej latał prawie pod sam sufit, ale byłem bardzo zadowolony. Udało się to powtórzyć na obie strony, więc przeszliśmy do stępa. Dziewczyny z cavaletti wyciągnęły dwa drągi, dostawiły krzyżaki na wysokość i zrobiły z tego potrójny szereg również na łuku na skok wyskok w galopie. My stępowaliśmy. Oboje zlani potem, ja przezadowolony, Razzle mniej, ale skupiona i łupiąca na mnie czasem swoim strasznym okiem.
Zagalopowaliśmy oczywiście najpierw na małej volcie, sygnał do galopu dałem dopiero po upewnieniu się, że nigdzie mi nie ucieknie. Poblokowałem ją w łydkach i rękach i już. Z tym u niej nigdy nie było problemu, bo nawet ze "stój" potrafiła ruszyć zabójczym galopem i przy okazji wywieźć w pole. Problem pojawiał się w chwili zagalopowania, bo klacz głupiała i uznawała, że tu już nikt jej nie kontroluje. Nie była zadowolona z obrotu spraw i z faktu, że jednak nie udało jej się wykonać na mnie jej szatańskiego planu. Polataliśmy po tej volcie powoli ją rozszerzając, aż w końcu wjechaliśmy na pełny ślad. Nie powiem, była to ciężka sprawa, pilnowanie jej cały czas było sporym wysiłkiem, a ona wcale się nie poddawała, jakby czekała, aż odpuszczę. Ale nie zamierzałem. Udało się pozmieniać kierunki, porobić volty, ryzykownie zwiększyć i wow! zmniejszyć tempo. Z początku ciężko, ale raz dwa trzy powtórzenia i było okey.W końcu ten szereg, Również w zebraniu, by dać jej możliwość wykonania skoku i uniemożliwić rozpędzenie się i wpadnięcie w przeszkody. Sprawę utrudniał fakt, że szereg wciąż ustawiony był po łuku. Za pierwszym razem zbyt lekko ją przytrzymałem, wleciała w szereg jak nie wiem co. Trochę mi zajęło, by powrócić do ustawienia, które udało mi się osiągnąć i wtedy zrobiłem drugie podejście. Tym razem byłem mądrzejszy o doświadczenie i dzięki temu właśnie ten raz okazał się być bardzo owocny. Wyszło dobrze, następny raz także i następny i następny.
Przeszkody z ostatniego treningu zostały odrobinę zmodyfikowane. Postawiłem na ćwiczenie elastyczności, tak więc pojawiły się dwa szeregi. Jeden z nich złożony ze doublebara 115 cm i stacjonaty 120 cm na odległość 2 foulee, a drugi potrójny- stacjonata i dwa oksery 80 cm skok wyskok. Nie chodziło o bicie rekordów, a o to żeby klacz nauczyła się żeby tak nie szaleć. Oprócz tego na parkurze stała pojedyncza stacjonata-koperta 120 cm, od której zaczęliśmy.
Gdy byliśmy już dobrze rozgrzani, naskakani na jednym i drugim szeregu, a klacz chodziła całkiem fajnie nagle zagrzmiało. Razzle spłoszyła się i mało brakowało żeby zeszła na apopleksję. Szarpała się, przestępowała z nogi na nogę nie dając nic ze sobą zrobić. Nie powiem, trochę mnie wystraszyła, bo aż podskoczyła ze strachu i dała takiego susa, że odrobinę bujnęło mnie w siodle. Co prawda nie dałoby rady kontynuować treningu, więc tyle ile mogłem rozstępowałem ją z siodła, a potem jeszcze w ręku. Tańczyła. Wstawiliśmy ją do stajni, rozsiodłaliśmy i jeszcze kilka minut starałem się ją uspokoić w boksie. Rebecca przyniosła jej kilka marchewek, które dosłownie na chwilę odciągnęły jej uwagę, ale cóż poradzić- rozszalała się burza z taką ulewą jakiej dawno nie było. Trening zdecydowanie należy zaliczyć do udanych choć końcówka była mocno emocjonująca. Jednakże Razzle chodziła bardzo dobrze, do pełnego rozluźnienia i 100% zaangażowania zadu sporo jej brakuje, ale przede wszystkim wiem, że da się zapanować nad jej parciem do przodu i całym tym stresem.